Wschodnie klimaty czujemy już po przekroczeniu mostu na Sanie („Lachy za San”), galicyjska stacja Przemyśl Główny wita nas zgodnie z rozkładem – punkt siódma. Chmara prosto z pociągu udaje się przejściem podziemnym w kierunku przystani marszrut do granicy, ale nam trzeba hrywien (by mieć za co dojechać do Lwowa; kurs w Przemyślu zwykle jest korzystniejszy niż w Medyce). I my ostatecznie lądujemy w busie. 15 minut jazdy (2 zł) i wyskakujemy przed polskim terminalem granicznym w Medyce. Polska odprawa raz-dwa, nawet nie wbijają pieczątki. Idziemy w kierunku terminalu ukraińskiego, przekraczając klarownie zaznaczoną linię graniczną. Wianuszek po stempel z tryzubem tworzą przemytnicy ramię w ramię z polskimi travellerami („Wy też do Odessy?”, ktoś zapyta). Swoje odstaliśmy, w międzyczasie wypełniając relikt epoki – kartę imigracyjną.. Wyraźnie zaznaczyliśmy, że celem naszej podróży jest przejście granicze Pogubne/Siret, więc, gdy przyszło co do czego, do paszportów obok zielonego stempla wylądowała pieczątka tranzytowa. Jegomość w okienku wielkimi literami poinformował nas, że na opuszczenie Ukrainy mamy trzy dni (w Pogubne nikt tego nie sprawdzał, ba, w drodze powrotnej nie wbito nam nawet stempla tranzytowego).
Kilkadziesiąt metrów za przejściem, po prawej stronie, obok sklepu spożywczego, znajduje się zatoczka, z której ruszają marszruty do Lwowa (nr 297). Żółty bolid już na nas czekał, a że nie było mu spieszno (frekwencja w środku nie upoważniała, aby ruszyć), urządziliśmy pierwszą na tej wyprawie (i pierwszą w ogóle) sesję zdjęciową naszej nowej, KWSM-owskiej bandierze. Pół dnia przesiedział Grisza by zrealizować ustalenia z Andrzejówki, by wszędzie tam, gdzie dociera KWSM, docierała z nami wraz bandiera. Droga do Lwowa nudna (1h30m, 14uah), gdzieniegdzie stawia się nowe domy, gdzieniegdzie łata dziury w drodze. To, że jesteśmy w Lwowie dają do zrozumienia zastępy kocich łbów na drodze prowadzącej do dworca, znak, że w Lwowie, wszystko po staremu.