Na co wyraźnie wskazywał rozkład jazdy, o 8.44 meldujemy się na stacji w Czerniowcach. Ledwo zdążyliśmy zrobić pierwszy krok, już dosięga nas duch czerniowskiego travel-biznesu. – Suczawa? Rumunia? - słyszymy, – nie dziś, Kamieńca nam trzeba. Cwaniura (dres adidasa) przedstawił się jako jedyny sprawiedliwy i z deklarowanej dla nas sympatii zgodził się nas podrzucić na dworzec autobusowy, na którym mieliśmy znaleźć połączenia w interesującym nas kierunku. Dworce porozrzucane są po dwóch przeciwnych końcach miasta, więc zmierzając w kierunku Awtowakzalu mamy szansę przyjrzeć się miastu, które było stolica kraju koronnego Habsburgów. Wysadzając nas na dworcu cwaniura odmówił przyjęcia ściepy, którą w jego intencji przeprowadziliśmy. Miał w tym swój interes, bo jak po sznurku prowadzi nas w stronę swojego druga, który dostał polecenie dowieść nas do Kamieńca. Prywaciarzy, jak to prywaciarzy, rozkłady obowiązują o ile zbierze się komplet, więc chwilę trwało nim ruszyliśmy. Z Czerniowiec do Kamieńca jest zdrowo przez 100km, jedziemy 2,5h (płacąc po 25uah, taniej byłoby busem, ale częstotliwości ich kursowania nie ustalono). W Chocimiu opuszcza nas lwowsko-kijowsko para studentów, którą z nami połączyli los i cwaniura (od nich też skasowano po 25uah/głowa). Jedziemy do Kamieńca, pierwszy raz na tej wyprawie widzimy Dniestr, most, którym przejeżdżamy w dwudziestoleciu stanowił granicę rumuńsko-sowiecką, dziś rozdziela dwa obwody niepodległej Ukrainy.