Gdy tylko dotarliśmy do Kamieńca, rozłożyliśmy się na kocyku za wakzalem i uruchomiliśmy tachaną przez Griszę kuchenkę, która na tej podróży miała jeszcze kilka razy uratować nam ściany brzucha przed zlepieniem się. Zupkochińskie śniadanie, obiad z konserwy. Nasz widok nie spłoszył miejscowego żula, który miał ochotę z nami powymieniać uwagi i żale. My nie mieliśmy. Zostawiamy bagaże w przechowalni (zostaliśmy poinformowani, że działa do 17), rozglądamy się za busami do Chocimia i można uderzać na miasto. Dworzec i centrum dzieli 20-minutowy spacer. Odwiedzamy nowiuteńką, lśniącą cerkiew prawosławną, zatrzymujemy się na moście Nowego Planu („gardle” miasta, postawionym nad urzekającym jarem Smotryczy). To już centrum Kamieńca, przez Bramę Polską (ku czci króla Poniatowskiego) udajemy się w kierunku katolickiej katedry. W środku wystawa o Kamieńcu, wystawa pro life i minbar, z zewnątrz Turcy dobudowali minaret. Widać już twierdzę.
W XVII wieku Kamieniec oblegali źli Turcy, teraz twierdza jest oblegana polskimi wycieczkami. Za 3uah kupujemy kartkę na wejście do środka a tam… mało co. Można się przejść po murach, zajrzeć do jednej z wież, zobaczyć lochy i tyle. Zdecydowanie lepiej twierdza prezentuje się z zewnątrz. Trzeba więc się zbierać, zamiast spaceru na dworzec, wybieramy „taksi”. W drodze czerpiemy wiedzę o nastrojach Ukraińców przed EURO2012 („lajna”). Na dworcu odbieramy bagaże („mołodcy, mieli przyjść przed 17 i są”), i na domorosłym przydworcowym targowisku robimy mini-zakupy (pierożki właśnie się skończyły). Nasz bus (5,50uah; relacja na Czerniowce) już stoi, zainteresowanie nim takie, że ledwo co zajmujemy ostatnie miejsca. Siedzący obok jegomość zagaduje co my za jedni, gdy dowiedział się, że „my studienty”, zapytał, czy studiujemy wg programu bolońskiego (w tym momencie opadają nam szczęki; jegomość okazał się być wykładowca biologii na uniwersytecie). Przekraczamy Dniestr na znanym nam już moście i tuż za wielkim rondem gaspodin wodij wyrzuca nas na poboczu drogi, informując którędy na fortecę.