Peću/Peje zwiedzać nie chcemy, od razu po przybyciu kierujemy się na wylotówkę w kierunku Czarnogóry. Jak się uda, to tam będziemy dziś spać. Okazało się, że rondem, do którego mieliśmy dojść stopować, przejeżdżaliśmy jadąc z Mitrowicy. No cóż. Idąc w kierunku tego ronda, zaczepia nas miejscowy Albańczyk, wita w „pierwszej miejscowości w byłej Jugosławii, do której nie dotarł AIDS” (nam gęby opadają). Mówi, że jak już tu jesteśmy, musimy zobaczyć miasto. Czemu nie, z tego co widzieliśmy do tej pory zapowiadało się interesująco. Rundka merolem po mieście (z głośników albański hip-hop, poza „Prisztina” i „Tirana” nic z treści nie zrozumieliśmy). W porównaniu z średnią kosowską – duży plus na Peću/Peje. Nasz Albańczyk wyrzuca nas na stacji benzynowej za rondem i życzy szczęścia. Drogowskaz dokładnie wskazuje którędy Montenegro, jest 18-18.30. Stopujemy to pierwszą, to drugą godzinę, zatrzymać nie chce się absolutnie nic. Wszyscy jadą zaledwie parę kilometrów za miasto. Z czasem zaczęły się zatrzymywać autokary turystyczne jadące do czarnogórskich kurortów, ale proponowana przez nich cena kończyła negocjacje, nim się jeszcze rozpoczęły (najczęściej 15 euro do Podgoricy). Zresztą, co byśmy w tej Podgoricy robili w środku nocy? No nic, dziś wydostać się stąd się nie uda. Pożyczamy więc z znajdującej się obok restauracji dwa krzesła, kupujemy dwulitrową ‘peję’ w plastikowej butelce (kubeczki 0,2l w komplecie) i zaczynamy bibę. Zlatuje się miejscowa gawiedź, a kierowców raczą widokiem dwaj autostopowicze z Polski machający w ich kierunku karteczką „Montenegro”. Szkoda, że tej groteski nie da się oddać słowami. Gdzieś koło pierwszej mamy dosyć całego tego dnia – gdy tylko każemy się odczepić jakiemuś menago stacji czy restauracji rozkładamy się namiotem za tanksztelą. Jutro będzie lepiej.