Budzimy się wcześnie, ale jeszcze przez kolejne 2h nic się nie zatrzyma. Jadący na swa zmianę kosowski pogranicznik radzi czekać do 8.30, gdy będzie tędy przejeżdżać autobus do pierwszej miejscowości w Czarnogórze. Dobra, nie mamy wyboru. Autobus zjawia się z szwajcarską dokładnością, przeciw cenie 5 euro nie mamy co oponować. Inaczej byśmy się z tego Kosowa w życiu nie wydostali. Peć/Peje od Czarnogóry dzielą piętrzące się góry, więc ich pokonanie dostarcza nie lada widoków. Wiemy już dlaczego nikt się za tą granice bez potrzeby nie wybiera. Gdzieś przed szczytem pobieżna kontrola kosowska, na zboczu – czarnogórska z pieczątką (dzieli je może 15km). Potem jeszcze kawałek i jest Rożene, wita Czarnogóra (na marginesie: pomysł z Pećem/Peje był poroniony, łatwiej i taniej było się nam pewnie dostać do tego Rożene bezpośrednio z Mitrowicy). Los się musi odmienić, więc idziemy na stopa. Z drogi zabierają nas najpierw dwie czarnogórskie Belgijki, wracające w rodzinne strony na wakacje (stop do miejscowości Wranec, skąd pochodzi doskonałe czarnogórskie wino), a potem Czech – kierowca grupy udającej się na rowerowe „prazdniny plne zazitku” w tutejszych górach. Jesteśmy ok. 70km od Podgoricy i 120km od morza. Teraz to trochę się wyczekamy: główna droga z Serbii nad morze, ruch spory, ale chętnych nas zabrać – brak. Wreszcie łapiemy furgonetkę na blachach z Tivatu. Mieliśmy problemy wejść na wspólna płaszczyznę językową, ale z miksu angielsko-serbskiego wyszło, że jedziemy aż do Budwy nad Adriatykiem. No to luz. Kręta droga szczytami gór – pierwsza klasa, widoki z gatunku takich, które się będzie długo pamiętać. Przejeżdżamy przez Podgoricę, niby stopowaliśmy właśnie tutaj, ale chyba szczęśliwie możemy je bezpośrednio minąć. Nic tam naszej uwagi nie zwróciło. Przejeżdżamy przez Cetynię, historyczną stolicę Czarnogórców i już po chwili z gór wyłania się Adriatyk. Udało się, dojechaliśmy! Gość wysadza nas w Budwie i zaczyna się problem. Wyświadczona nam przysługa została wyceniona na 15 euro (a może 5, albo 50 – nie byliśmy językowo online w tym momencie). Na owym driverze nie robiło wrażenia, że jesteśmy studentami, że nie umawialiśmy się na żadną kasę, gdy wsiadaliśmy i że w ogóle to nie fair tak wyskakiwać nagle. Jego nic „nie interesno” i za chwilę będziemy mieć problemy z policją. Zrobiło się bardzo niesympatycznie i trochę groźnie. Olewamy kolesia i idziemy w swoją stronę, ale spokoju to on nam dać nie zamierza. Czai się po mieście i czyha na nas, jeszcze dwa czy trzy razy stając nam na drodze. Przyjacielu, z tobą to znajomości kontynuować nie zamierzamy i uważaj, bo sam możesz mieć problemy z fiskusem, za nieopodatkowany płatny przewóz osób. Odczepił się w końcu, a my mogliśmy się rozejrzeć w spokoju za jakimś campingiem. Całkiem dobrą propozycją jest camping „Budva” w centrum miasta, niedaleko wybrzeża. Bierzemy, zwłaszcza, że cena to tylko 7,5 euro/głowa. Ogarniamy się chwilę i wio na miasto. Przede wszystkim trzeba zrealizować drugi po Kosowie ważny punkt wyprawy – kąpiel w Adriatyku. W tym celu odnajdujemy Slovenską plażę pośrodku budskiej riwiery. Turkusowa, przezroczysta woda i kamienista plaża. Panie i Panowie – Adriatyk w pełnej krasie. Powoli robi się ciemno, więc warto zasmakować nocnego życia kurortu. A Budwę upodobali sobie w szczególności rosyjscy nowobogaccy, na ulicach króluje rosyjski, napisy głownie cyrylicą. Nam to jednak nie przeszkadza, zwłaszcza, że towarzyszy nam czarnogórskie wino - krstac, będziemy próbować jeszcze lepszych, ale na początek jest ok. Ładnie tu w tej Budwie, ale trzeba się zbierać.