Opierniczaniu się mówimy już stanowcze nie, teraz naszym celem jest chorwacka riwiera i jej perła – Dubrownik. Tam najlepiej się dostać przez Herceg Novi, inny z czarnogórskich kurortów. Chwilę łapaliśmy stopa, ale pierwszym pojazdem który się zatrzymał by kursowy autobus, życzący sobie jedyne 2,5 euro za 45km. Bierzemy. Same widoki warte są tej ceny – jedziemy wybrzeżem Zatoki Kotorskiej, z oczami przyklejonymi do turkusowej powłoki wody. To trzeba zobaczyć. Po niecałej godzinie jazdy Herceg Novi, zwiedzania dziś nie będzie – nam śpieszno w stronę Chorwacji. Butujemy za miasto w stronę granicy (tam tylko 12km, a potem kolejne 38 do Dubrownika), dłuższą chwilę nic się nie zatrzymuje, ale w końcu łapiemy niebieską audicę. W środku, no właśnie, kto w środku? Gość jest Macedończykiem urodzonym w Australii, mieszkającym w Finlandii. Średnio to wszystko po drodze, w każdym bądź razie jedzie z odwiedzin rodziny z kraju przodków to swej aktualnej ojczyzny. Ale nim się tam dostanie musi sforsować czarnogórsko-chorwackie przejście graniczne. Zadanie do najłatwiejszych nie należy, zważywszy na procedury jakie tam panują: kolejka aut na godzinę stania, szczegółowa kontrola zawartości bagaży pod kątem zgodności z normami Republiki Chorwackiej. Jakoś się z tym uwinęliśmy, ale półtorej godziny w plecy jak nic. Potem jeszcze ponad pół godziny jazdy i przed nami Dubrownik, a konkretnie jeden z jego najpiękniejszych widoków – z wijącej się ponad miastem autostrady. To, że Dubrownik jest piękny – już wiemy, to że jest drogi – ostrzegano nas przed tym – dopiero się ma okazać. W centrum informacji turystycznej wypytujemy o kantor (1 euro to 7 kun) i camping (ten na drugim końcu miasta). No się nachodzimy. Dystans niechrześcijański, zważywszy na upał (szliśmy ponad godzinę), ale co powiedzieć o cenach jakie nam zapodano. 1 namiot, 2 osoby, 1 podatek i 199 kun. Trzeba przełknąć, aha, camping nazywa się Soldutio i to lokalny monopolista (być może kobiety, które zaczepiały przy wejściu na stare miasto mają ciekawszą ofertę). Upał za duży by zwiedzać miasto, więc najpierw będzie plaża. Ta nazywa się Copacabana i jest na tyłach campingu (to chyba jeden z niewielu jego plusów). Woda chyba najlepsza z dotychczasowych, za to znów żwir nagrzewający się do niebotycznych temperatur. Stopy bolą. Leniuchowanie na plaży przerywa sms o wybuchu wojny w Gruzji. Gdzie jest net!? Ten w centrum – należy się tam dostać turystycznym busem nr 6, kursującym pod bramy starego miasta (10 kun, płatne u kierowcy). Ceny neta trzymają dubrownicki poziom – 15 kun za 36 minut. Jeszcze wizyta w sklepie (np. ‘karlovacko’) i możemy zatrzaskiwać za sobą bramę miasta. Ktoś kiedyś powiedział, że Dubrownik to najpiękniejsze miasto na świecie, będąc tu, można w to uwierzyć. Główne uliczki zatłoczone, więc my uciekamy w boczne, nie mniej klimatyczne. I tak, wśród dubrownickich zakątków schodzi nam cały wieczór. Warto tu przyjechać, ale na tym poziomie cen, dziękujemy, uciekamy. Następnym celem jest Bośnia.