Geoblog.pl    pawelsobik    Podróże    Rumuniada 2008 (z relacją)    Braszów
Zwiń mapę
2008
06
wrz

Braszów

 
Rumunia
Rumunia, Braşov
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1253 km
 
Rano, gdy już odetchnęliśmy, przyszło kombinować nad sposobem dostania się do Braszowa. Ranny pociąg dawno odjechał, do następnego szmat czasu, połączeń autobusowych brak (przynajmniej tych z Autogary1), więc sposobimy się na stopa. Najpierw taxi do miejsca, w którym stopowaliśmy wczoraj z Eweliną na Rupeę (chyba najlepsze miejsce w całej Sighisoarze), przejażdżka kosztowała nas niecałe 3 leje/głowa. Tym razem stopuję z Kamilą, a Michał z Ewelina parędziesiąt metrów za nami. Staliśmy tam chyba pół godziny, ale w końcu coś nas zabrało. 120km i 2h jazdy najpierw szybką, szeroka drogą, potem powolne sinusoidy na zjazdach. Za to widoki piękne. W Braszowie gość wysadza nas w czymś, co wygląda jak bliskie centrum miasta, zaś w rzeczywistości to jakieś przemysłowe przedmieścia. Trochę piechotą, potem za pomocą busa (na gapę, bo kierowca nie miał w ofercie biletów) trafiamy na Piata Uniri, na którym wyznaczyliśmy nasz meeting point. Zasadniczą determinantą wyboru tego miejsca była bliskość Rolling Stone Hostelu, w którym zamierzaliśmy spędzić noc. Nawet nie trzeba było go szukać, sam nas znalazł. W recepcji upewniamy się, że cztery miejsca będą – Kamila zostaje by dokonać check-in (akurat jest kolejka), ja idę po Ewelinę z Michałem na P. Uniri. Ci docierają może po 10 minutach, też trafił im się bezpośredni stop z Sighisoary, może 15 minut po nas. Idziemy do hostelu, a tam dalej trwa odprawa dla niemieckich tramperów, którzy kwaterowali się przed nami (Kamila jak siedziała, tak siedzi). Potem pora na nas. Prowadzą nas do kuchni, która robi za recepcję, dają do wypełnienia kilka papierów, obdarzają mapami miasta i szczegółowo opisują ją punkt po punkcie, prawią o zasadach, darmowym śniadaniu między 7 a 9, oferują wycieczki po okolicy (np. Sinaia i Bran za 75 lei jutro, niedźwiedzie w klatkach za 20 lei dziś) i na koniec inkasują po 40 lei od osoby. Zajęło nam to chyba z pół godziny. Okazuje się, że nasze miejsca jeszcze nie są gotowe, mamy zostawić plecaki i przyjść wieczorem. Ok, to idziemy na miasto.
Braszów wygląda jak skrzyżowanie Krakowa z Zakopanem. Piękna starówka wśród górskich szczytów. Na szczęście pamiątek po minionym systemie – mało (a można się tego było spodziewać, w latach 1960-1970 miasto zmieniło nazwę na cześć Generalissimusa Stalina). Tuż przy Piata Uniri znajduje się ładny monastyr św. Mikołaja a obok niego grób Nicolae Titulescu, rumuńskiego ministra spraw zagranicznych doby międzywojnia, którego wykończyła polska dyplomacja. Wrotami starówki jest Brama Schei, rozdzielająca stare miasto i dawną dzielnicę biedoty. Dalej: synagoga (zamknięta, ale „donacje mile widziane” jak głosi tablica przed nią), najwęższa uliczka nowoczesnej Europy (choć mieszczą się na niej 2-3 osoby spokojnie) i miejski rynek – Piata Sfatului. Akurat mamy pecha bo przyjeżdżamy do Braszowa na czas trwania festiwalu Złotego Jelenia, a na weekend organizatorzy przygotowali kumulację atrakcji. Naszej sytuacji to niepoprawna, bo festiwal jest biletowany, więc nikt niepowołany na rynek nie wejdzie, a tłumy turystów mogą nas zadeptać. Schronienia postanawiamy szukać w słynnym Czarnym kościele (dziś już trochę wypłowiał). Frontowe drzwi szczelnie jednak zamknięte – ktoś bardzo bogaty wynajął wnętrze kościoła na scenografię własnego ślubu, więc nam prostaczkom wstęp wzbroniony. Mamy spróbować za 1,5h. No to krążymy po starówce (tam, gdzie akurat wolno i w miarę nietłoczno). To miasto rzeczywiście ma w sobie coś, ale czy zasługuje na miano kultowego – nie wiem, większe wrażenie zrobił na mnie Sybin. Znajdujemy miły deptaczek, na którym rozstawiono kilka mniejszych scen, robi się miło. Dobra, czas już najwyższy na ten Czarny kościół. W kasie bilet studencki wyceniono na 2 leje i przestrzeżono o zakazie robienia zdjęć. Tak oto trafiamy do środka, „największej katedry między Wiedniem a Stambułem”. Kościół jest XV-wieczny, gotycki, halowy. Ładny. W środku wystawa o renesansie i humanizmie na tutejszych ziemiach po rumuńsku, niemiecku i węgiersku. Potem jeszcze fotka z Honterusem („wybitnym miejscowym uczonym”) i można iść zdobywać szczyty.
Najlepsza panorama miasta rozpościera się ponoć ze wzgórza Tampa (955 mnpm) idziemy to więc zweryfikować. Najwygodniejszym sposobem dostania się na górę jest kolejka gondolowa (a’la Szyndzielnia). Bilet kosztuje 6 lei w jedną stronę i 10 w obie. My chcemy tylko ‘tam’, ‘powrót’ będzie na nogach własnych. Podróż tą kabiną trwa może 3-4 minuty, oferując widoki, że palce lizać. Z górnej stacji droga prowadzi do punktu widokowego, który umieszczony jest obok potężnych liter „BRASOV”, urządzonych w iście hollywoodzkim stylu (fuj). No to obserwujemy sobie regularną zabudowę saską i chaotyczną rumuńską. Widać wszystko, nawet nasz hostel. Warto było się tu dostać. Urządzamy sobie drugie śniadanie i, jak było rzeczone, wg szlaku schodzimy w dół (zajmuje to godzinę, droga jest bardzo łagodna). Jeszcze raz rundka dookoła centrum (na małej scenie zespół jazzowy został zastąpiony duetem śpiewającym Stinga) i uderzamy do hostelu. Wg zapewnień o tej porze, nasze łóżka mają być już gotowe.
Mają być i są. Trafiły nam się miejsca na sali chyba z dwudziestoosobowej. Nam wystarcza. Krótki make-up i jeszcze raz uderzamy na centrum, tym razem przyobleczone w szatę nocy. Festiwal trwa już w najlepsze, ale dobór artystów może dziwić: zespoły prezentują się bez składu i bez ładu: ostry rock po zespole ludowym, jazz poprzedza rap. A może jednak to ma jakiś sens? Jest jeszcze jedno miejsce, którego do tej pory nie odwiedziliśmy: Czarna Wieża. No to idziemy. Sama wieża okazuje się być siedzibą jakiegoś muzeum, ale prowadząca doń platforma jest doskonały miejscem do obserwacji centrum z dominującym Czarnym kościołem (ładne zdjęcia wychodzą). Można jeszcze podejść trochę wyżej – na szczycie wzgórza, ci, dla których zabrakło biletów, ustawili się celem obserwacji wydarzeń na scenie (miejsca pierwszorzędne). Wracamy do hostelu, w tv dogorywa iskra nadziei rumuńskiego kibica, jego reprezentacja właśnie traci trzecią bramkę, ku uciesze kibiców litewskich. Wynik 0-3 jest tu odbierany jak klęska (mecz toczył się w Klużu). Dopiero później nam gazeta.pl powie, jak nasze Orły radziły sobie z Słowenią.

Do Bukaresztu pojedziemy dopiero około południa, więc ranek poświęcamy na ostatni spacer Braszowem. Jest trochę luźniej, ale i tak wymogi operatorów TVR uniemożliwiają wejście tam, gdzie byśmy sobie życzyli. No nic, bierzemy plecaki z hostelu i z Piata Uniri jedziemy busem pod sam dworzec. Znów zawczasu biletów w kiosku nie kupiliśmy (w weekend to niewykonalne), szofer w sprzedaży też ich nie miał, ale tym razem zawyrokował, że należy się mu 1,5 lei od osoby. Kasa pewnie trafia do jego kieszeni. Osobliwe zwyczaje. Jesteśmy na dworcu w stylu socreal. Jest jeszcze chwile czasu do przepisowej godziny (wcześniej nie ma co szturmować okienek), więc odwiedzamy galerię handlową położona zaraz obok dworca. Galeria jak galeria, poziom zachodni i ceny zachodnie, ale w podziemiach znajduje się najtańszy i najlepszy market, który w całej Rumunii znaleźliśmy (PennyMarket). Furorę robią kukurydziane chrupki za 50 bani i pyszne soki owocowe firmy Prigat w cenie 3,35 lei (zdarzało się nam prędzej i później płacić za nie 5-5,50 lei).
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 21% świata (42 państwa)
Zasoby: 331 wpisów331 3 komentarze3 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
16.09.2012 - 30.09.2012
 
 
28.08.2008 - 16.09.2008
 
 
31.07.2008 - 14.08.2008