Geoblog.pl    pawelsobik    Podróże    Rumuniada 2008 (z relacją)    Tulcza i delta Dunaju
Zwiń mapę
2008
11
wrz

Tulcza i delta Dunaju

 
Rumunia
Rumunia, Sulina
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1776 km
 
Nie byłoby Babadag, gdyby nie plan rejsu po Delcie Dunaju. Żeby go urzeczywistnić, trzeba było dostać się do Tulczy (40km). Już przed ósmą jesteśmy na drodze. Nie wróży dobrze mała liczba przejeżdżających aut, ale za to mamy pewność, że wszyscy jadą w właściwym dla nas kierunku. Teraz to ja z Eweliną stopujemy pierwsi, ale auto, któreśmy zatrzymali stanęło bliżej Michała i Kamili. Oddajemy im je w geście fair play. Stopujemy jeszcze chwilkę, sielskie krajobrazy: konie na zaprzęgu, stado owiec przekraczające drogę, sporo bezpańskich psów. To jest to. Na swoje auto nie czekaliśmy potem długo. Zatrzymał się gość koło 40-stki, którego bardzo zaintrygowało co tutaj, w centrum niczego, robimy. Gość akurat jechał do mamy pod Tulczą, zameldować się przed kolejnym zagranicznym tournee w interesach. Opowiadał ciekawie – służył w US Army w Iraku, sporo po świecie jeździł, słuchało się miło. Wysadził nas (nadrabiając drogi – nie miał w planach wjeżdżać do Tulczy) pod hotelem Delta informując, że tutaj działają agencje organizujące kursy.
Ta informacja nie przydała się nam za bardzo, bo z Michałem i Kamilą byliśmy umówieni pod centrum informacji turystycznej, a w głąb Delty planowaliśmy się udać, normalnym, pasażerskim statkiem. W infopunkcie wszystko gra: prom będzie o 13.30, kosztuje 24 leje dla „niemiejscowych”. Lokum, w którym owa informacja się mieści, warto zapamiętać jeszcze z jednego powodu – darmowego neta, który czeka tam na turystów (uwaga: „tylko nie za długo”). Polska 2 San Marino 0 – głosi gazeta.pl. Nim wsiądziemy na łódź mamy jeszcze czas na podładowanie aparatów w dworcowej poczekalni, rozjarzenie się za dalszymi połączeniami na jutro (3 dworce: autobusowy, kolejowy i rzeczny rozłożyły się jeden obok drugiego), zakupy i takie tam. Czas umilał nam miejscowy bezdomny, którego zwabił zapach konserwy turystycznej. Wprosił się nam na śniadanie i trochę o sobie poopowiadał: urodził się nigdzie, mieszka nigdzie i prowadzi bardzo ciekawy żywot. W sumie sympatyczny kolo, znają go chyba wszyscy, którzy trafią pod dworzec w Tulczy.
Jak już było rzeczone o 13.30 odpływa prom do miejscowości Sulina, skąd dalej to już tylko morze. Dystans to 70km, czas – 4h. Nie ma co prawda żyraf na wolności, nic z klimatu safari, ale tych dzikich ptaków mogło być więcej. Troszkę byłem zawiedziony. Prom na tych 70km trzy razy cumował w jakiś wioskach, miało się wrażenie, że ci ludzie raz za ruski rok wyruszają w stronę „lądu”, by powrócić z zapasami na długie miesiące. Ludzie wieźli z sobą wszystko: materace, jedzenie, pralki. Tu rytm życia toczy się według rytmu rzeki, a na ponadstandardowe przyjemności miejsca po prostu nie ma. To Rzeka jest tu żywicielką. Nim dopłynęliśmy do Suliny zaczepia nas młoda dziewczyna (gdzieś tak gimnazjum), płynnym angielskim pyta nas czy nie potrzebujemy noclegu, bo ona może nam pomóc. Za 30 lei/osoba ma dla nas przyszykowane 2 pokoje z własną kuchnią i łazienką. Czemu nie, bierzemy. Jeden telefon do wyższej instancji i mama będzie na nas czekać na przystani. Gdy dopływamy do Suliny czeka na nas bez mała cała wioska. Jedni odbierają pokaźne pakunki, jakie tu dotarły wraz z bratem czy sąsiadem, część przyszła zaoferować nocleg turystom, część pewnie dlatego, że nic innego akurat nie miała do roboty. Nas najbardziej interesuje czy jest owa mama, zjawia się i ona i pod jej opiekę jesteśmy teraz oddani. Idziemy deptakiem nad brzegiem, by po chwili skręcić w lewo. Ulice tutaj nie mają swoich nazw, mają swoje numery. Nam trafił się nocleg przy Czwartej Alei (numer 128 – fajne miejsce, polecam). Jako było rzeczono mamy do swojej dyspozycji 2 pokoje, łazienkę i kuchnię tylko do siebie. Mama zaoferowała się jeszcze, że zamiast wydawać kase „na wiosce” na kolację, może nam przyrządzić świeżutką rybę za 15 lei/porcja. Być w Sulinie i nie zjeść ryby się nie godzi, więc się zgadzamy, ale dopiero na później – teraz chcemy przyjrzeć się wiosce.
Jest w Sulinie co robić. Ładna cerkiewka, dowód na to, że kiedyś dużo pieniędzy tędy musiało się obracać. Jest mała latarnia, już po godzinie otwarcia, ale pani nie robi problemów z wejściem (2 leje studencki, w cenie taras widokowy na górze i wystawa na temat jakiegoś lokalnego hero na parterze). Wg wskazówek chcemy się dostać do miejsca samego ujścia Dunaju do Morza Czarnego. Idziemy więc wzdłuż rzeki, w stronę widocznej latarni morskiej. Dojść się nie da – wyrokuje rozpostarty płot jakieś fabryki czy czegoś. Nie dajemy za wygraną i obchodzimy płot, by z powrotem trafić na naszą drogę. Idziemy wzdłuż brzegu jeziorka, w oddali zdaje się ta finalna latarnia na brzegu morza (trzecia z kolei). Tam już jednak nie dojdziemy, szybko tu robi się ciemno. Siedzimy jeszcze chwilę na brzegu rzeki wgapieni w Dunaj i latarnię numer 2. Trafiła się klimatyczna fotka wracających z łowów rybaków. Wracamy na Fourth Avenue. Kolacja już czeka. Palce lizać! Pyszna rybka z sałatką z dojrzałych pomidorów. Nie wiem czy to sprawiał klimat miejsca, czy obiektywne właściwości ryby, ale dawno takiej pysznej ryby nie jadłem. Mama się cieszy, że nam smakuje. Fajny dzień był.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 21% świata (42 państwa)
Zasoby: 331 wpisów331 3 komentarze3 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
16.09.2012 - 30.09.2012
 
 
28.08.2008 - 16.09.2008
 
 
31.07.2008 - 14.08.2008