Geoblog.pl    pawelsobik    Podróże    Rumuniada 2008 (z relacją)    Sulina - Gałacz
Zwiń mapę
2008
12
wrz

Sulina - Gałacz

 
Rumunia
Rumunia, Galaţi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1908 km
 
Prom powrotny do Tulczy odpływa już o 7, więc spać długo nie będziemy. Wychodząc, widzimy machającą nam na pożegnanie mamę. Będziemy ją ciepło wspominać. Mimochodem, ciekawe co robi jej małżonek, bo jego okazji poznać nie było. Jesteśmy na przystani może 20 minut przed czasem, kłębi się przed wejściem jakaś zorganizowana wycieczka mówiąca po niemiecku. Bilet standardowo 24 leje, bo nie jesteśmy tutejsi. Przed wejściem pobieżna kontrola, czy nasze plecaki nie przekraczają 30kg (info o takim maksimum można znaleźć na rozkładzie jazdy). Plecaki zostawiamy w „hallu głównym” i idziemy na nasze wczorajsze miejsca on air (tam, gdzie chcieliśmy, na samą górę, dziś nie wpuszczają). Szybko jednak zamieniamy krzesła ogrodowe na zewnątrz na kanapę wewnątrz. Zimno. Słońce wstaje od strony morza.
Prom przemierza kolejne kilometry w stronę Tulczy, a z każdą kolejną stacją, napiera coraz większy tłum, z coraz dziwniejszymi rzeczami na handel „na lądzie”. Scena wejścia na pokład przypomina obrazki znane np. z dorocznej pielgrzymki do Mekki, gdy wierni Allaha okrążają święty kamień. Szpilki się nie da wcisnąć. Dobrze, że obywa się to bez ofiar, taką mam nadzieję. Nam kanapę udało się utrzymać aż do celu.
Planowo o 11 jesteśmy w Tulczy. Szybka burza mózgów co robimy: wg danych z Internetu o 22.30 ma być w Braile autobus relacji Bukareszt-Kiszyniów, który chcielibyśmy tam złapać. Jest też opcja z autobusem do Jass (stamtąd „do Kiszyniowa busz jeżdżą często” powiedział jeszcze cwaniura wiozący nas do Suczawy). Decydujemy się na nocleg w busie – jedziemy przez Braiłę. Nic nas w Tulczy nie trzyma, więc możemy uderzać tam już teraz. Najbliższy bus odjeżdża o 13. Stojąc w kolejce do pierwszej kasy, zostałem odesłany w inne miejsce. Tam już pełna kultura – 4 bilety każdy po 21 lei, choć z tablicy wynika, że przejazd kosztuje 14 lei. Może chociaż jakiś super-bolid będzie. Przychodzimy na miejsce pół godziny przed odjazdem. Zamiast komfortowego Neoplanu – zwykły mercedes sprinter na 15 osób. Bagaże lądują w bagażniku – mieszczą się z trudem – a my zajmujemy miejsca na pokładzie wg schematu z biletu. Tulczę i Braiłę w linii prostej dzieli 79km, ale nasz szofer wybiera trasę dłuższą, objazdową (115km). Nie wiem czy to ze względu na stan dróg, ale jeżeli tak, to trudno mi sobie wyobrazić tą 79kilometrową. Nasza droga przypomniała dzikie rodeo. Jest też darmowa atrakcja – przeprawa promowa na drugi brzeg Dunaju (Smardan, przedmieścia Braiły; tu właśnie przebiega granica Dobrużdzy i Wołoszczyzny). To były długie 2 godziny, gdy trafiliśmy w końcu na brailski dworzec autobusowy.
To akurat nam nic nie daje. Pani w okienku nic o połączeniu na Kiszyniów nie wie (w Internecie stoi, że bus ma być tutaj o 22.30), nie mamy też widoków na kafejkę internetową, by sprawdzić tą firmę i ew. do niej zadzwonić w sprawie owego autobusu. Nie ma sensu więc tu zostawać. Sensowniejsze zdaje się szukanie szczęścia w Gałaczu. Dworzec autobusowy, wbrew rozkładowi jazdy, połączeń na Gałacz już nie oferuje, więc idziemy na kolejowy (może 300m od siebie). Najbliższe połączenie to accelerat za godzinę. Jest więc chwila czasu na obiad. W jakieś miejscowej knajpie zamawiam domorosłego bigmaca. Połowę tańszy i tak samo obrzydliwy jak kolega spod znaku Rolanda McDonalda. W knajpie indaguję gościa zanurzającego się nad plackami o połączenia do Kiszyniowa w Mołdowie. On odpowiada, że tutaj jest Braiła w Rumunii. No cóż, zaprzeczyć się nie da. Do Gałacza więc pojedziemy pociągiem. Ma być 33km, 40 minut i 10,20 ron. Podjeżdża skład pełen ‘bohunów’ (wagony piętrowe). Co by nie rzec – odpicowane. Mało tylko miejsca na bagaże nad głowami. Duże nasze plecaki nijak dają się usadzić w bagażowych lokach. Jazda jak jazda, gdzieś tak w połowie drogi przekraczamy granicę między Wołoszczyzną a Mołdawią (uwaga: Mołdawia to nie jest Mołdowa).
Dworzec autobusowy w Gałaczu mieści się może 400 metrów od kolejowego. Na autogarze też nic nie wiedzą o połączenia na Kiszyniów. Nasza sytuacja robi się coraz trudniejsza, ale nie beznadziejna. Wyruszam z Michałem w stronę centrum w poszukiwaniu kafejki internetowej, by znaleźć namiary na firmę, która nas będzie wieźć do Kiszyniowa. No ale kafejki nie ma. Pascala słuchać nie warto w tej kwestii. Miejscowi albo plączą się w zeznaniach, albo nic nie wiedzą. Jeden gość mówi, że mamy iść hen tam wzdłuż naddunajskiego deptaku. Biegniemy, bo czasu mało. Ale na horyzoncie nic się nie pojawia, ani kolejka o której mówił, ani szpital. Chyba jakiś fałszywy trop. W akcie desperacji chodzimy po otwartych biurach jakichkolwiek firm, może oni na chwilę wyleasingują nam neta. Michał wchodzi do jakiegoś biura podróży. Długo go nie było, ale wychodzi z… kompletem danych. Miła parka pracująca w biurze wszystko nam rozrysowała: mamy czekać o 22.30 pod hotelem Sosin. Mamy też numer drivera. Sukces pełen.
Wracamy na autogarę. Teraz to ja zostaje z bagażami, reszta uderzyła na miasto, ładne, i do supermarketu. W międzyczasie, gdy ich nie było, pojawili się na dworcu dziwni Niemcy. Szukają połączenia do Odessy. W ofercie tutejszego dworca nic interesującego ich nie znajdą. Trochę gadamy, oni jadą od Stambułu dookoła Morza Czarnego. Daję cynk o busie via Kiszyniów, oni mówią, że wezmą taksówkę na granicę i coś złapią od ukraińskiego Reni. Tak też zrobili. Ledwo poszli, zjawiła się reszta miracoli.
Pora już taka, że można przenieść się pod ten hotel. Niby mamy rozrysowane skąd jadą busy, ale opcja z taksówką przeszła bez głosowania. Problem tylko sprawił nieczynny kibel na dworcu kolejowym. Dobra, taksiarz sam się nawinął. Wziął bodaj 14 lei. Dzwonię do drivera, gadamy łamanym rosyjskim. Zakumał, że czytyrje Poljaki czekają pod owym hotelem. Ja zrozumiałem, że będzie w tą połowinę adinactawa. Zbliża się więc owa 22.30, bez zatrzymania przejeżdża turystyczny neoplan. To nas trochę rozbudziło, kto wie, może właśnie uciekł nam ten nasz. Idę z Kamilą czatować na pobliski przystanek. Dobre 15 minut autobus się spóźnia, nagle coś podjeżdża. Kursowy autobus Konstanca-Kiszyniów, to chyba nie jest to, na co czekamy, ale co tam, wchodzimy. Plecaki do bagażnika, 30 lei/głowa do łapy kierowcy, a my na ostatnie 4 siedzenia (miejsc wolnych było jeszcze dosłownie kilka). Wyspać się nie dało.
Po drodze była też granica: rumuńska pani celnik posprawdzała pobieżnie paszporty i zawyrokowała, że możemy jechać dalej, w stronę terminalu mołdawskiego. Most na rzece Prut i jesteśmy w owej Mołdowie (przejście nazywa się Cahul). W czasie, gdy nasze paszporty były stemplowane, mieliśmy chwilę czasu, żeby rozejrzeć się po przejściu. Zaglądamy do kantora, tam kursy ok. 20% gorsze niż spodziewaliśmy się zgodnie z Pascalem (potem okazało się, że kurs z granicy nie odbiegał wogóle od kursów kiszyniowskich). Rozglądamy się też za ubikacją, nie było, więc trzeba sobie było radzić inaczej. O 5 rano docieramy do Kiszyniowa.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 21% świata (42 państwa)
Zasoby: 331 wpisów331 3 komentarze3 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
16.09.2012 - 30.09.2012
 
 
28.08.2008 - 16.09.2008
 
 
31.07.2008 - 14.08.2008