Geoblog.pl    pawelsobik    Podróże    Rumuniada 2008 (z relacją)    Odesa
Zwiń mapę
2008
14
wrz

Odesa

 
Ukraina
Ukraina, Odesa
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2248 km
 
Morale wyprawy spadło, ale nie takie trudności się przechodziło. Przechodzimy nad jakąś rzeczką, która wyznacza granicę i po chwili meldujemy się w kolejce do budki ukraińskiej (z tej strony przejście nazywa się Kuczarian). Sporo czekania, w międzyczasie „kartki”. W okienku kobieta pyta czy chcemy stemple tranzytowe, jest wyraźnie niepocieszona, że musi nam jeszcze bazgrać po paszporcie. Dwa kroki dalej dwóch panów robiących za ukraińską służbę celną. Jednego interesuje zawartość naszych plecaków, drugi uznał, że Ukraińcy z Polakami są przyjaciółmi i na tym kontrolę zakończono. Temu pierwszemu się to chyba nie podobało. Za terminalem ustawia się grupka ludzi, wg przeprowadzonych czynności operacyjnych czekają na busa do Odessy, który „ma być za chwilę” i kosztować 12 hrywien. To my też już czekamy. Może po pięciu minutach zjawia się owy bus-marszturka. Bagażnika nie ma, więc plecaki na kolana. Za oknami akermańskie stepy, same pola. Gdzieś tu chciałem się rozkładać w namiocie na dziko, ale jakoś tak reszcie było to nie w smak. Tak więc czekaliśmy, kiedy ni z gruchy ni z pietruchy, wśród tych wiosek wyrośnie przed nami Odessa. Zajęło to godzinę i 70km. Gość zatrzymuje się przed wielkim słupem „Одеса” na rogatkach miasta i oświadcza, że to jego zajezdnia. Dalej pojedziemy komunikacją miejską. Tylko którą i skąd. Chcemy do centrum albo na dworzec kolejowy, ale nikt nam nie potrafił wyjaśnić czym się tam możemy dostać. Ktoś za to mówi, że z przystanku na którym stoimy możemy dostać się na awtowakzal. Nadjeżdża marszrutka, wciskamy się, choć za bardzo nie ma jak. Jazda na dworzec w takich warunkach to zadanie dla ludzi z gumy. Mnie przerastało. Zawaliliśmy plecakami busa do tego stopnia, że szofer z kolejnych przystanków nie zbierał takich tłumów, jakich sobie mógł życzyć. Gdy wreszcie ktoś powiedział, że to awtowakzal, ulgę poczuliśmy my, ale bardziej współpasażerowie. Wyturlaliśmy się z wewnątrz, 2,5 hrywny na ‘do widzenia’ dla szofera i co tu począć dalej. Pora już późna, a na nocleg szanse słabe. Pech chciał, że przewodnik „Ukraina” został w domu, więc musieliśmy sobie radzić sami. Z braku alternatywy obieramy kurs na ten dworzec kolejowy. Tam spodziewamy się, że zaczepi nas jakaś babucha z mieszkaniem do wynajęcia. Nawinęła się taksa, a nasze zmęczone persony dla owego taryfiarza oznaczały pewny zysk. Zarzucił 40 hrywien za trasę na wakzal i z naszej strony nie spotkał się z oporem. Gdzieś przecież trzeba spać.
Dojeżdżamy pod upragniony dworzec. Chcemy znaleźć jakąś babuchę i rozeznać połączenia na Lwów na jutro wieczór. W kwestii babuchy ciężar negocjacji wzięła na siebie Ewelina, podpytała kobietę z tekturką „kwatery”, ale obrotniejsza okazała się jakaś inna. Chce cenę jak z Kiszyniowa (300 hrywien za całość) i oferuje warunki jak w Kiszyniowie. Ciekawe. Trzeba brać, bo stojące tu babuchy zdaje się trzymają zmowę cenową i pewnie cena u każdej ta sama. Mówimy Marinie, bo tak kazała do siebie mówić, że potrzebujemy wymienić kasę i dowiedzieć się co nieco o rozkładzie jazdy tutaj. Niemal bierze nas za rączkę i prowadzi z matczyną troską, byle byśmy tylko jej nie zwiali. Za kantor na dworcu w Odessie robi inna babucha z plikiem banknotów w ręce. Za 20 euro płaci 130 hrywien. Na razie dość. W kwestii pociągów, tablica odjazdów mówi o dwóch lub trzech między 18 a 21, więc problemu nie będzie.
Marina mówi, że kwatera znajduje się w centrum miasta, więc teraz musimy podjechać 3 czy 4 przystanki marszrutą (2 uah). Prowadzi nas do kamienicy na tyłach opery, gdzie na parterze jest jej żyła złota. Pokazuje co jest gdzie, trochę tłumaczy co warto zobaczyć w mieście, bierze owe 300 hrywien i zapowiada się na jutro na 9. Ok. Dzień dostarczył sporo emocji, ale jeszcze będzie bonusowy spacer po Odessie. Idziemy „na czuja” bez mapy, prowadzeni tym, co akurat nam się podoba. Jakoś mamy nosa i widzimy odesskie the very best, ale na spokojne przyjrzenie się miastu, czas będzie dopiero jutro.

Nim przyszła Marina poradziliśmy sobie z śniadaniem, ale łazienka odmawiała współpracy – padliśmy ofiarą odeskiego hydro-kryzysu. Cóż, Marina później rzekła, że takie rzeczy się tu zdarzają, ale z zasady woda w kranie jest. Widać nie tym razem. Żegnamy się z Mariną i życzymy jej kolejnych udanych łowów pod dworcem. Gdyby ktoś chciał skorzystać: Czajkowskiego 14a/1. Zadaniem na teraz jest kupno biletów na wieczorny pociąg i zdeponowanie gdzieś bagaży. Najpierw jednak kantor (10 euro – 66,5 uah). Na dworzec iść nam się nie chce taszcząć toboły, więc łapiemy marszrutkę (2 uah).
Nie widziałem w życiu piękniejszego dworca niż w Odessie. To sala pałacowa jest, hotel pięciogwiazdkowy z najszykowniejszych miast, jakby zarekwirowany zdradziecko na potrzeby UZ. Kolejek w kasie nie ma, problemów z zakupem biletów na „wjecziornyj pojezd w Lwiw” też nie. Kosztował 76 hrywien za miejsce w płackarcie. Kobieta zza okienka pytała tylko, czy nie przeszkadza nam, że będą to miejsca w końcu wagonu. Czyli powtórka z rozrywki się szykuje, ale to dopiero wieczorem. Teraz jeszcze tylko znaleźć przechowalnię bagażu i można uderzać na miasto. Z tym tak łatwo nie było. Przeszliśmy cały budynek dworca (może bardziej zapatrzeni w żyrandole i malowidła), ale przechowalni brak. Ktoś mówi, że mamy iść wzdłuż peronu. Trafiamy bez pudła. Oj, będzie to dla nas ciężka przeprawa. Tutaj bagaże liczy się na sztuki, a plecak z przypiętym śpiworem i namiotem, to razem sztuk 3 (pojebane, prawda?). Babuchy zza lady widząc nasze plecaki najpierw załadowały je na osobliwy wózek i wywiozły w siną dal. Dając świstki-numerki, śpiewały sobie między 24 a 31 hrywnami. Pytam się grzecznie, czy to złodziejstwo nie jest ich zdaniem. Pozostają obojętne na grabież, jakiej dokonały. Na odchodne poinformowały sucho, że mamy być przed północą. A niech one.
By ukraińskiego PKB już nie zasilać bezpodstawnie wydawanymi hrywnami, do centrum wrócimy na piechotę (jakieś 30-40 minut). W którymś z przejść podziemnym kwitnie handel pamiątkami, można sobie kupić marynarską czapkę z Odessy, albo prawo jazdy wystawione na nazwisko „Tymoszenko, Julia Władymyrowna”. Kicz, kicz, kicz. Jedna wizyta w sklepie, jedna wizyta w kantorze i jesteśmy znów przy teatrze-operze. Gdzieś tu na nas już czekała „Puzata Chata”, tylko jeszcze blade pojęcie mieliśmy gdzie. Wypytujemy o centrum handlowe Europa. Trafiamy. Puzata ma mieścić się na szóstym piętrze. Jazda windą i jest. Ruch o tej porze słaby, wybór dużo mniejszy niż w Lwowie na Strzelców Siczowych, ale pierożki równie smaczne. W podziemiach Europy znajduje się duży supermarket, idziemy na rekonesans. Uderzymy tu dopiero przed wieczorem wydać ostatnie hrywny.
Teraz pora na Odessę, widoki na kąpiel w morzu odebrały ciężkie chmury, ale na chodzenie po mieście pogoda jest ok. Mniej więcej powtarzamy wczorajszą trasę: teatr-opera, pomnik Puszkina, jakiś bulwar, pomnik A.E. Richeleau. Miasto ma +- 200 lat, trochę za mało, by dorobić się indywidualnej aury. Jest tu trochę jak w Konstancy. Przy pomniku owego Richeleau mają swój początek mieć słynne Schody Potiomkinowskie (Przymorskie). Stajemy na ich szczycie i z miejsca ogarnia nas spore rozczarowanie. Schody są „długie” i „szerokie”, ale bardziej romantycznie to miało się prezentować. Zamiast na jakąś plażę, albo inny nadmorski bulwar, schody schodzą wprost na ruchliwą ulicę, a za nią – salon samochodowy. Schodzimy po wszystkich 192 stopniach i wiaduktem idziemy w stronę dworca morskiego. Sam morskij wakzal godzien spaceru, sprzedają tam ładne widokówki. Można się czegoś dowiedzieć o promach do Warny i Stambułu, gdyby ktoś miał ochotę. Za dworcem pomnik syreny-matki, witającej morze w imieniu Odessy, jakaś cerkiewka i cała masa burżujstwa w postaci mega-jachtów. Od morza wieje silny wiatr. Wracamy pod pomnik Richeleu. Naprzeciw nas idzie jakaś grupka gadająca po niemiecku. Okazuje się, że są to… moi znajomi z Gałacza. Siedzą tu już trzeci dzień, a dotarli – z przygodami z spaniem na sianie u jakiegoś ukraińskiego gospodarza w stodole włącznie. Miło było się znów spotkać. Teraz wspinamy się po Schodach Przymorskich, ścigając się z furnikularem (każdego chętnego przewiezie za 4 hrywny). Na szczycie Schodów cała masa ludzi, wygląda to na jakąś demokrację. To jednak ani nie Janukowycze ani nie pomarańczowi – to tylko grupki niemieckich emerytów, które skumulowały się w liczbie wycieczek 4-5. Hasło „niemieccy emeryci” pomału stawało się obłędem. Idziemy jeszcze jakąś rozkopaną uliczką pod pomnik Kasi II, której miasto powstanie swe zawdzięcza (1794r.; 2 lata wcześniej powstał Tyraspol, ale różnica – kolosalna, heh)
Nastał czas na przeprowadzenie niezbędnych manewrów przed dwunastogodzinną jazdą. Otwiera je nasza inwazja na Puzatą Chatę. Tym razem na talerzu, poza pierożkami, barszczyk, kotlet po kijowsku i kartioszki. Za wszystko nie więcej jak 12 złotych. Mniam, szkoda tylko, że lokal nie jest tak stylowy jak ten lwowski. Na pocieszenie – Okean Elzy z głośników. Dalej przesuwamy się (winda rzecz jasna) na teren supermarketu. Z kalkulatorem w dłoni (w portfelu musiało zostać jeszcze 15 hrywien na marszrutkę Lwów-Szegini) ogałacamy półki z soków, ciasteczek i czekolad (najlepsze są Korony, ale mi wpadła w ręce Olienka). Kasy w tym miejscu nie przypominają tych, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni. Tutaj podchodzi się do specjalnie wydzielonego „boksu”, a wszystko i tak jest weryfikowane u ochraniarza przy wyjściu, każdy melduje się u niego z siatką i rachunkiem i dopiero jego wyrok pozwala na opuszczenie sklepu. Widać, dobrze to tu wszystko funkcjonuje.
Zaczęło padać, gdy szliśmy na dworzec. Romania Mare (Odessa była częścią Rumunii w latach 1941-44 jako Antonescu) żegna się nieładnie. Od kobiet w bagażowni odbieramy plecaki, nie dziękujemy im za nic. Nasz pociąg już stoi, wg biletów – wagon 6, miejsca 33-36. Ten kąt wagonu jest nam dobrze znany. Tym razem jednak ktoś pokusił się o wmontowanie ścianki oddzielającej pryczę od korytarza. Zbyt duże udogodnienie to jednak nie jest – dalej nogi wystają. Prowadnica zarzuca kompletem pościeli (nie prosiliśmy o nie – widocznie w kasie zapomnieliśmy powiedzieć, że mają nie dawać). Wygodniej się będzie spać na materacu, ale bez śpiwora i tak się nie obędzie. Odjazd o 19.10. 12 godzin do Lwowa, gdy za oknem już zapadł zmrok, najlepiej przespać.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 21% świata (42 państwa)
Zasoby: 331 wpisów331 3 komentarze3 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
16.09.2012 - 30.09.2012
 
 
28.08.2008 - 16.09.2008
 
 
31.07.2008 - 14.08.2008