Przed 6:00 budzi mnie ojciec, chciałem spać prawie do 7:00, ale wszystko poszło szybciej. Wraz z wybiciem dzwonów na 7:00, wychodzimy na trasę. Szlak jest dobrze oznakowany, sporo prowadzi lasem. Ok. 7:45 już daje o sobie znać słońce, pierwsze kilometry były najprzyjemniejsze. Potem szliśmy wioseczkami, ulicami, polami, kostką i asfaltem. Droga prowadzi zarówno wąziutkimi szlaczkami wokół zarośli, jak i reprezentacyjnymi deptakami starych miast.
Do Barcelos docieramy przed 11:00, to znaczy, że nawet z odpoczynkami utrzymujemy tempo 4 km/h. Na miejscu napotkany pierwszy otwarty kościół, pieczątka i tradycyjny kogut. Koło McDonalda rozłożyliśmy się na trawce. Z tego leżakowania nic dobrego nie wyszło. Każdy kolejny kilometr pokonujemy wolniej i coraz częściej się zatrzymujemy. Ja to znosiłem dobrze, ojciec dzielnie. Nie wyglądało to dobrze na podejściu przed Tamel. Dobrze, że doszliśmy.
Było dość wcześnie, po 15:00. Prysznic, kima. Zaczynam słuchać Braci Karamazow czytanych głosem Ksawerego Jasieńskiego. Albergue w Tamel zdetronizowało nawet najlepsze hotele z mojej listy top. Jest tu wszystko. Czysto, dobrze urządzone, wygodne.
Gdy się ogarnęliśmy, w restauracji 2000 podano nam takie menu, że zjeść w całości się nie dało (zupa fasolowa + stek z frytkami i ryżem / ja: panierowane filety z kurczaka z szałotem – wybrałem smaczniej). Dobrze się spało.