Jestem już całkowicie przyzwyczajony do bardzo wczesnego wstawania. Dziś krótszy odcinek, niespełna 20km, więc wychodzimy trochę później. Ok. 7:10. Deszczowo, mam na sobie kurtkę i ponczo. Wczesne wychodzenie jest oczywiście uzasadnione, ale bardzo nie lubię po ciemku szukać strzałek (zwykle miasta są słabo oznakowane). Ojciec zapodał wolniejsze niż wczoraj tempo.
Ok. 9:00 wreszcie wychodzi dawno nie widziane słońce, pada jednak niezależnie od tego (na niebie fragmenty zarówno bezchmurne, jak i bardzo ciemne). Biorę to za dobry znak, że na ostatnim etapie juto się wypogodzi. Pojawia się tęcza. Pod górę ojciec ciężko, ma chwilę, gdy idzie 2km/h, globalnie z przystankami utrzymujemy tempo 3km/h.
Może 2km przed albergue po raz kolejny doganiają nas Irlandki, widząc, że ojcu ciężko zaczynają dla niego śpiewać Fields of Athenry. Ojciec przyspiesza; nie sądzę by przyczyną tego była jakość wykonania i chęć zaprzestania konieczności wysłuchania do końca :) Sam odwdzięcza się z Do bytomskich strzelców.
Dość szybko zleciał czas do albergue. Na miejscu jesteśmy za dwadzieścia pierwsza. Pierwszy raz tutaj ma miejsce kolejka plecaków. Bardzo ładny kościół obok. Punkt 13:00 drzwi się otwierają. Warunki przyzwoite, ale znów bez lodówki i czajnika. W kuchni kamienny zlew. Na sali 22 piętrusy, póki co (g. 17:30) zapełnienie sięga gdzieś 70%. Pewnie część pielgrzymów zdecydowała się wydłużyć etap o 10km do Teo i być jutro wcześniej w Santiago.
Po chwili na drzemkę wychodzimy na obiad (każdy zamówił coś innego i dzielił się z innymi) i kawę do najsympatyczniejszego hostinskeho trasy. Wpisujemy się do zeszytu (Pepe pokazuje że to już piąty od początku roku). Idę na zakupy. W zamian za ponczo ojciec polecił sprezentować Irlandkom najokazalszą z czekolad. Za daleko dla niego do najbliższej knajpki, więc kolacja będzie w albergue.
Spacerując po budynku dość przypadkowo trafiłem do kuchni, w której Chińczycy właśnie szykowali się do mszy. Zostałem, rozumiałem wszystko, chociaż ani słowa.